Po seansie "Teorii wszystkiego" z pewnością nie odkryjemy tajemnic niesamowitego umysłu Stephena Hawkinga, jego złożoności, niesamowitej synergii nauki i filozofii, jaka uczyniła z niego postać
Idąc przez życie, godzimy się stopniowo ze świadomością rzeczy, których nigdy już nie zrobimy, ludzi, których nie poznamy, i tajemnic wszechświata, jakie pozostaną nieodkryte. Młodzieńczą brawurę i arogancję zamieniamy w dostojną pokorę. I nadzieję. Na to, że znajdziemy sens i znaczenie przed naszym biologicznym końcem.
Po seansie "Teorii wszystkiego" z pewnością nie odkryjemy tajemnic umysłu Stephena Hawkinga, jego złożoności, niesamowitej synergii nauki i filozofii, jaka uczyniła z niego postać kulturową. Nie wkradniemy się pod słabnące ciało, aby ujrzeć myśl eksplodującą w burzy tryliardów elektrycznych sygnałów. W gruncie rzeczy, niewiele się o nim dowiemy. To nie on jest głównym bohaterem filmu.
Dowiemy się natomiast trochę o życiu, całkiem prawdziwym, dalekim od mitów i poczucia zdefiniowanego celu, nawet jeśli tu i ówdzie nasyconym kolorami, symbolicznymi scenami i górnolotną (chyba nawet lepszą poza obrazem) muzyką filmową. Poznamy Jane i jej wybory, czasem podyktowane sercem, a czasem lojalnością i poczuciem tego co właściwe, tego co godne.
Perspektywa pierwszej małżonki słynnego astrofizyka zdaje się przebijać na ekran i da się wyczuć, że film w dużej mierze jest jak postać, w którą wcieliła się Felicity Jones. Czuć brytyjski dystans do wyrażania emocji, co nadaje subtelności i sznytu dobrego filmu obyczajowego. Aż chciałoby się, żeby to właśnie te tony narracji od początku do końca film posiadły.
Tak się jednak nie dzieje i twórcy łączą przyzwoitą obyczajówkę z silnymi akcentami zwiewnego romantyzmu. Jedni powiedzą, że dla przeciwwagi, inni, że dla dobra widzów szukających w tej historii niewymagającej inspiracji, balsamu na złagodzenie bólu szarej rzeczywistości poza kinową salą.
W tych sprzecznych dążeniach film nieco prześlizguje się po kolejnych scenach i trudno dziwić się tu zarzutom krytykujących produkcję. I znajdą się pewnie tacy, którym żal będzie talentu, jaki zainwestował w tę świetną rolę Eddie Redmayne, żal potencjału tej przecież niesamowitej biografii. Ja do nich nie należę i wierzę, że taka historia była dziś potrzebna, że czasem przystępna zwyczajność, trochę bardziej kolorowa i dźwięczna, wystarczy. Może ktoś inny podejmie się jeszcze wyzwana w postaci prawdziwej wycieczki w głąb niebanalnego umysłu Stephena Hawkinga. W końcu tam gdzie jest życie, jest nadzieja.